Duchowość na sprzedaż
Lekki uśmiech wyrażający błogi spokój, długa broda okalająca ślimacze usta, zapuszczone i wyschnięte na wiór włosy ukryte pod bawełnianym turbanem i oczy mówiące, że oświecenie, wszechwiedza i ekstaza nie opuszczają go nawet na moment - to twarz typowego indyjskiego godmena. Na podstawie własnych rozmyślań i świetnej roboty PR-owców ci biznesmeni o wątpliwym uduchowieniu zdobywają rzesze wyznawców w Indiach i za granicą.
![]() |
Jaggi Vasudev |
Noszone przez nich białe szaty sięgające ziemi są jakby przebraniem za mędrca z początków naszej ery. Jednocześnie taki strój wysyła silny komunikat, że umysł owych guru osiągnął stan znacznie wyższy od przeciętnego pana Kumara, który jest rzekomą ofiarą mody, nosząc zwykłe dla naszych czasów dżinsy i koszulę.
Jaggi Vasudev to jeden z takich samozwańczych mistyków, którego zasięg dotarł już na co najmniej cztery kontynenty. Ten tamilski biznesmen od trzech dekad zajmuje się prowadzeniem swojej sekty o nazwie Isha Yoga, która oficjalnie ma na celu zrewolucjonizować życie swoich wyznawców, ale tylko pod warunkiem, że nie opuści się ani minuty przemowy Vasudevy i odrzuci wszelki racjonalizm.
Kilka dni temu na swoje nieszczęście znalazłam się na trzydniowym szkoleniu Isha Yoga na stadionie nad samym morzem. Już dwa tygodnie przed rozpoczęciem tego zorganizowanego kultu Vasudevy ogarnął mnie silny niesmak z bardzo prostego powodu, że najtańszy bilet na tę imprezę kosztował w przeliczeniu 275 zł. Miejsca w sektorze najbliżej guru to już 1250 zł, jednak nawet to nie powstrzymało tłumu chętnych. Niech nie myli was mój udział w obliczu takich cen - wejściówkę bez pytania mnie o zdanie kupił mi tata Anoopa, głęboko mnie zapewniając, że jest to “life changing experience”.
Pod stadionem już półtorej godziny przed rozpoczęciem kursu kłębiły się tłumy ludzi z klasy średniej i wyższej ubranych w najlepsze kamiz, wymuskani, wyczesani i wypachnieni. Wszyscy witali się ze złożonymi dłońmi w geście namaskar, patrząc przy tym głęboko w oczy, jakby chcieli przekazać przybyszowi swoją nawiedzoną energię.
Każdy uczestnik otrzymał pięknie wydrukowane karty identyfikacyjne, które należało natychmiast zawiesić sobie na szyi, przy czym co chwila inni wolontariusze napominali przybyszów, żeby odwrócić imiennik na prawidłową stronę i sprawić, by był bardziej widoczny. A wszystko tłumaczone było względami bezpieczeństwa.
Po wejściu na stadion trzeba było zdjąć buty, co by nie bezcześcić hali, zaszczyconej przez jego świątobliwość. Dalej szliśmy już boso, mijając setki uduchowionych uczestników i jeszcze bardziej podnieconych wolontariuszy, których twarze malowały wieczny stan błogości. Ci ostatni co jakiś czas z agresywną pewnością siebie próbowali skierować nas do wnętrza hali i zachęcić do zajęcia krzeseł, my jednak poczekaliśmy do ostatniej chwili na zewnątrz (głównie dlatego, że dostaliśmy miejsca w różnych sektorach).
W końcu nadszedł czas, by się rozdzielić. Weszłam przez specjalnie oznaczone drzwi do najtańszej części hali, czyli na jej szary koniec, z którego nie widziałabym nic, gdyby nie telebimy i regularne wyciąganie szyi. Słabe warunki w stosunku do ceny biletu, no ale przecież powinna mnie usatysfakcjonować sama obecność w jednej hali i oddychanie tym samym powietrzem, co błogosławiony Jaggi.
Zanim ten uduchowiony biznesmen wyszedł w swoich szatach na scenę, trzeba było nacieszyć uszy grą na instrumentach indyjskich muzyków, których nie było dane mi ujrzeć przez wzgląd na moje plebejskie miejsce. Następnie rozległ się wzniosły, pełen wiecznie obecnej błogiej duchowości głos kolejnej wysoce nawiedzonej wolontariuszki, która tymże patetycznym tonem prosiła ostatnie rzędy o korzystanie z toalet na piętrze.
A potem wyszedł ten bóg w szatach i zasiadł na poduszce wcześniej tam dla niego przygotowanej. Nachylił się jedynie lekko by powitać przybyłych, ale zanim raczył się odezwać, minęło kolejnych dziesięć minut górnolotnej piosenki w sanskrycie, gdy ten siedział i medytował, oraz mlaśnięć i oddechów Vasudevy.
Zaczął od żartu, bo przecież Isha Yoga to innowacyjna duchowość dla ludzi nowoczesnych. “Wszyscy najedzeni? Pusty brzuch - jeden problem, pełny brzuch - sto problemów”. Wszyscy w śmiech. Och, jakże cudowny jest ten nasz guru, któremu zapłaciliśmy miliony rupii za tych kilka anegdot.
Jaggi, zwany Sadhguru, to człowiek pięćdziesięciosiedmioletni, który przez swoją długą siwą brodę i powolny sposób mówienia pozwala innym wierzyć, że jest co najmniej osiemdziesięcioletnim mistykiem. Śmieje się przez nos, przepuszczając powietrze przez bujny zarost, ale nigdy w głos, bo przecież umysł tego człowieka jest wiecznie owładnięty najwyższym uczuciem spokoju.
Przez trzy godziny Sadhguru siedział bez ruchu i ku rozkoszy przybyłych opowiadał anegdoty, przypowieści, a nawet wcisnął gdzieniegdzie jakiś nieśmieszny żart o teściowej. Co drugie zdanie zakańczał pytaniem “Yes or no?” lub “Is it not so?”, na co publiczność coraz intensywniej odkrzykiwała “Yes! Yes!!” niczym w wiejskim kościele w stanie Alabama. Jeśli zebrani nie odpowiedzieli z entuzjazmem, Sadhguru karcił ich za to i kazał zareagować, jak przystało na wiernych nieskalanych zwątpieniem.
Z czasem Jaggi stał się bardziej bezczelny w traktowaniu przybyłych jak zagubione owieczki, a sam coraz intensywniej podkreślał swój rzekomy mistycyzm i ponadprzeciętne rozumienie zawiłości życia. Szczyt tej dominacji nastąpił, gdy jeden mężczyzna w średnim wieku wstał dyskretnie, by udać się do toalety. Wtedy to Vasudev spoważniawszy rozpoczął piętnastominutowy monolog o zuchwalstwie tego biedaka. No bo jakże tak można wstać bez słowa, kiedy on przemawia! W głębokim stanie ekstazy utrzymanym przez błogosławiony stan Vasudevy nie liczą się takie trywialne sprawy, jak pełny pęcherz. Poza tym, jednorazowe wyjście na minutę do toalety oznacza, że nie będzie się już w stanie w pełni zrozumieć przekazu mistyka, gdyż każde jego słowo jest święte.
Przykazał wtedy następnym ewentualnym nieszczęśnikom, którzy nie potrafią wyłączyć spraw fizjologicznych przy wzniosłym stanie umysłu o podniesienie ręki w sytuacji, gdy będą musieli opuścić salę. Jakiś czas później pojawił się taki chojrak, co to nie mógł już dłużej wytrzymać, a za nim lawinowo posypała się gromada innych, zachęconych odwagą pierwszego. Tłum zabulgotał jak rozbudzony wulkan i ruszył w stronę drzwi zabezpieczonych przez wolontariuszy, wykorzystawszy anonimowość osiągalną jedynie wśród tylu ludzi.
Ja również nie zmarnowałam tej idealnej chwili, bo nie mogłam już dłużej usiedzieć w sali i wysłuchiwać nauczań Sadhguru. Poszłam do łazienki, a tam trzy wolontariuszki popędzały kobiety zawstydzone swoimi jakże niemistycznymi potrzebami, by jak najszybciej powróciły na salę i nie dały jego świętobliwości tak długo na siebie czekać. Ja ledwo zdążyłam umyć ręce, bo jedna szczególnie agresywna wolontariuszka krakała nade mną, bym biegiem wracała, a przy wyjściu grupa innych, prawie mnie popychając, wskazywała kierunek sali.
Zignorowałam ich nawoływanie i poszłam w inną stronę, tam, gdzie czekał już Anoop. Nie byliśmy w stanie wytrzymać tych 45 minut do końca i postanowiliśmy wyjść. Kiedy spojrzałam w kierunku wyjścia, wiedziałam, że nie będzie łatwo. Wzdłuż szerokiego korytarza stał mur wolontariuszy, którzy z zawziętą miną nie mieli zamiaru nikogo wypuścić na zewnątrz. Gdy zbliżyliśmy się do tych obłąkańców, ci od razu zapytali: “Where are you going?”. Anoop spokojnym głosem odpowiedział: “We would like to leave”. Wyraźnie zarysowała się konsternacja na twarzach wolontariuszy i z ogniem w oczach odpowiedzieli: “You cannot leave”.
Przez dobrych kilka minut agresywnie wypytywali nas, dlaczego chcemy wyjść i próbowali nam uświadomić, jak ogromny błąd popełniamy. Zastawiali nam drogę do samego wyjścia i patrzyli na nas, jak na zło wcielone, jak na ofiary materialnego świata, niecierpliwe potwory o zablokowanych umysłach, które miały czelność odwrócić się plecami do ich mistrza. Gdy zdali sobie sprawę, że nie damy im satysfakcjonującego wytłumaczenia, dlaczego wychodzimy, upomnieli nas groźnie, że w takim razie musimy oddać nasze imienniki, tym samym tracąc prawo uczestnictwa w dwóch kolejnych dniach szkolenia bez zwrotu pieniędzy.
Po przedarciu się przez ten mur szaleńców, natrafiliśmy na ochroniarzy przy bramkach odgrodzonych ciemnoniebieskim sznurem. Ci, chcąc ratować sytuację, natychmiast odezwali się do Anoopa w języku marathi, że nie pozwolą nam wyjść. Nie mamy prawa. Nie tak traktuje się wielmożnego guru. Wobec tego musieliśmy niemal z impetem przecisnąć się przez bramki i niczym uciekinierzy z więzienia szybko udać się w stronę wyjścia z terenu stadionu.
Dawno nie czułam się tak wolna i zbuntowana, ale chyba najbardziej byłam po prostu zbulwersowana. Trzy godziny spędzone w obecności Sadhguru niemal wciągnęły nas w sekciarski wir kultu Isha Yoga, z którego siłą musieliśmy się wydostać. Przez kolejne dwa dni z przyjemnością przekopywaliśmy internet w poszukiwaniu skandalicznych informacji o Jaggim Vasudevie.
Okazuje się, że Isha Yoga to nikczemna organizacja, która próbuje zwerbować rzesze ludzi pracujących na królewskie życie Sadhguru. Im dalej w las, tym trudniej wydostać się z jej szponów. W uczestnikach rośnie poczucie winy, pogarda dla świata, poczucie niepokoju i niepewności swoich myśli. Podczas tłumnych spotkań z Jaggim, ludzie oduczani są polegania na emocjach i intuicji, przekonywani są do opuszczania wszelkich związków i relacji oraz całkowitego oddania się organizacji.
Podczas rosnącego zniewolenia uczestników, Sadhguru pławi się w bogactwie, podróżując między aśramem w Mysorze i Tennessee, czerpiąc z dóbr wachlarza swoich hobby, jak granie w golfa, pobijanie rekordów prędkości na motorze i rekreacyjne przeloty helikopterem.
I jakby tego było mało, Vasudev skrywa mroczny sekret, gdyż śmierć jego żony nigdy nie została wyjaśniona. Gdy powraca temat jego sprawy zapisanej w rejestrze policji i próba ponownego oskarżenia o morderstwo, Jaggi z błogim uczuciem bezkarności wsiada w samolot do Stanów.
Dawno nie czytalem wpisu tak przepelnionego nienawiscia i gorycza. Paskudny, sztucznie gornolotny jezyk w polaczeniu z brzydkim stylem i niechecia do swiata autora. A fe. Cale szczsecie, ze nikt tu nie wchodzi i nie czyta; szkoda tylko, ze nie zwroci mi nikt tych 2 minut, ktore zmarnowalam na czytanie tego dziadostwa.
ReplyDeleteAbsolutna zgoda! Bardzo nieszczęśliwa i pozbawiona życia duchowego osoba napisała ten tekst.
DeleteCiężko się to czytało. Przerwałem w trakcie, bo zrozumiałem, że nie dowiem się nic ciekawego od osoby, która prawdopodobnie jest tak mocno przepełniona nienawiścią. Przypomniał mi się ja sprzed kilku lat. Przepełniony złością, goryczą i właśnie nienawiścią. Współczuję.
ReplyDeleteDoskonale rozumiem te odczucia i krytyczny język. Zajmowałem sie sektami przez 20 lat. Takich guru w Indiach jest sporo i co ambitniejsi przylatują do Europy bo wszędzie znajda grono naiwnych i zagubionych. Ludzie szukają duchowości, i nie jest wazne czy ona jest oparta na prawdzie czy wymyslona. Człowiek jest istota duchowo-religijną. I można to doskonale wykorzystać, co robia różni guru. Potrzebne jest obiektywne i racjonalne kryterium rozpoznania duchowości. Patrząc na różne religie to chrześcijaństwo ma najlepsze narzędzia do tego, bo oparte jest na racjonalności i faktach historycznych w odróżnieniu od np. hinduizmu gdzie wierzenia oparte są o mity bez historycznego odniesienia. Dziś wielu wpada w sekty bo szukają nie prawdy ale satysfakcji, szukają siebie (ego). Chrześcijaństwo wskazuje inną drogę, tam konieczna jest bezinteresowna miłość. I nie w słowach ale w czynach. I to jest bardzo realne i pociągające, choc trudne w realizacji.
ReplyDeleteŻenujący tekst..typowy dla ubogich mentalnie, zgorzkniałych ludzi. Zakłamany i wręcz wstrętny. Współczuję.
ReplyDelete