Gra w chowanego ze śmiercią
Jak często uczucie strachu o własne życie powinno się pojawiać, żebyśmy docenili to, co mamy, ale jednocześnie zdążyli sobie poradzić z wysokim poziomem adrenaliny? Ten strach musi być na tyle silny, że budzi w nas instynkt ucieczki, a czasem wręcz wywołuje panikę. Dni mijają, a my przyjmujemy za rzecz oczywistą, że żyjemy i mamy się dobrze. A potem pojawia się sytuacja prawdziwego zagrożenia i zwątpienie: czy to już?
W ciągu trzech tygodni mojego ostatniego pobytu w Indiach, poczułam ten strach co najmniej cztery razy. W pewnym momencie załamałam ręce i zapytałam samą siebie, czy ktoś aby nie próbuje za wszelką cenę zmusić mnie do docenienia tego, że żyję. Byłaby to osobliwa próba, bo od dłuższego czasu jestem świadoma śmierci i staram się żyć w miarę ostrożnie - chociaż powiadają, że najwięcej wypadków zdarza się w domu.
Muszę się przyznać, że od pewnego czasu mam obsesję na punkcie katastrof lotniczych i kiedy tylko wydarzy się kolejna, chłonę najmniejsze skrawki informacji. Jednocześnie, im więcej latam, tym bardziej się tego boję. Mój mózg tworzy nieznośne obrazy nagłego szarpnięcia w kabinie i prędko zbliżającej się ziemi. Myśli te stały się o wiele bardziej realistyczne od czasu, gdy poczułam na własnej skórze sytuację zagrożenia w samolocie.
Widok na Bombaj z samolotu do Delhi |
“Ladies and gentlemen, please fasten your seat belts due to bad weather,” odezwał się głos stewardesy podczas lotu z Bombaju do Delhi. Natychmiast przypomniała mi się sytuacja sprzed dwóch lat, gdy w samolocie z Bombaju do Goa, pilot postanowił zawrócić przez warunki atmosferyczne nad samym lotniskiem docelowym. Zaraz potem mój złośliwy mózg przywołał informacje o grudniowej katastrofie lotniczej linii AirAsia: przecież wtedy też była “bad weather”.
Pilot próbował wylądować w Delhi przez godzinę i przez cały ten czas szarpało na wszystkie strony jak w samochodzie wyścigowym. Co pewien czas zza chmur wyłaniała się ziemia, a zaraz potem znowu nabieraliśmy wysokości, żeby znaleźć się w gęstej mgle chmur. Co chwila spadaliśmy kilkanaście metrów w dół, aż wnętrzności podchodziły do gardła, albo zjeżdżaliśmy w bok i w górę. Czułam na własnej skórze, jak ten mały samolot siłuje się z potężnymi chmurami.
Nadszedł taki moment, że zwątpiłam w to, że wylądujemy. Ludzie patrzyli po sobie i nikomu nie było do śmiechu. Lecąc do Goa dwa lata wcześniej, chichrałam ze strachu, a tym razem byłam przekonana, że to koniec. Uczucie złości przechodziło w przerażenie, a za chwilę w rezygnację. Kiedy w końcu samolot wydostał się zza chmur i dotknął ziemi, nie wierzyłam, że naprawdę się udało. Strach był tak silny, że ulatywał przez około godzinę.
W Delhi spędziliśmy dwa dni, żeby stamtąd przemierzyć pola i wzgórza do Dharamkot - wioski u podnóża ośnieżonego szczytu Triund. Padał grad, gdy dotarliśmy do hoteliku na zboczu góry, ale następnego dnia pogoda dopisała i mogliśmy wyjść na trekking. Jako jedni z niewielu ludzi na szlaku uzbrojeni byliśmy w porządne buty górskie i wygodne ciuchy. Co chwilę mijaliśmy chłopaków w tenisówkach albo dziewczyny w sandałach i kaloszach, którzy z trudem stawiali kroki na śliskiej powierzchni.
Szlak był kamienisty, a wkrótce pokryty już chlapą i puszystym śniegiem. Wzdłuż drogi rosły karłowate różaneczniki, które kwitły na różowo od ziemi po korony. Właściwie przez cały czas było słonecznie, co dodało nam pewności, żeby wspiąć się jak najwyżej. Na 2500 metrów minęliśmy grupę mnichów tybetańskich ubranych w czerwone szaty, dla których wyraźnie szlak nie stanowił żadnego wyzwania, a potem napiliśmy się ćaj i kupiliśmy bambusowe kije do podpierania się na niepewnej ścieżce.
Dalsza droga była coraz bardziej ośnieżona. Niektóre wejścia okazały się tak strome i zasypane, że trzeba było wspinać się na czworakach. Brnęliśmy do przodu zachęceni dobrą pogodą, ale ja coraz częściej czułam niepokój. Liczba turystów wyraźnie się przerzedziła, aż w pewnym momencie byliśmy zupełnie sami. Szczyt był dobrze widoczny, kiedy przedzieraliśmy się przez śnieg głęboki do bioder, a dookoła była idealna cisza, przerywana czasami przez świeży puch spadający z drzew na ziemię.
Kilka razy musieliśmy przejść szerokie wcięcia w grani, całkowicie zasypane, porozrywane gigantycznymi skałami i kulami śnieżnymi. Czułam się nieswojo, zdana na łut szczęścia i ostrożność, bo z potęgą gór nie można wojować. Przy przechodzeniu przez kolejne wcięcie kilka metrów przed ścieżką usłyszałam dziwny szum. Dźwięk był tak odmienny od ciszy wokół, że natychmiast obróciłam się w stronę, skąd dobiegał i dostrzegłam błyskawicznie tworzącą się lawinę.
Kule śnieżne turlały się w dół, zwiększając swój rozmiar w ułamkach sekund. Śnieg zsuwał się na szerokość wcięcia, które właśnie przeszliśmy, całkowicie zasypując nasze ślady. Anoop stał jak wryty, a ja krzyczałam “Go! Go! Go!”. Myślałam, że lawina za chwilę urośnie tak bardzo, że nas porwie, jeśli natychmiast się nie skryjemy. W tamtej chwili zatrzymała się kilka metrów od nas. Drobne kulki śniegu turlały się jeszcze w dół, kiedy obeszła nas mgła gęsta jak mleko.
Widok na wcięcie w grani, gdzie zsunęła się lawina |
Nie było widać nic oprócz strzelistej sosny tuż obok nas. Było jasne, że musimy zawrócić. Na samą myśl, że będziemy szli po omacku przez gęstą mgłę po wcięciu w grani, po którym kilka minut wcześniej przesunęła się lawina, trzęsły mi się nogi. Anoop nie okazywał strachu, ale skupienie i trzeźwe myślenie. Nie pozwalał mi patrzeć w górę w stronę grani, tylko iść i iść, byle jak najdalej. Co pewien czas przechodziliśmy przez kolejne wcięcia i wtedy strach powracał. Nie ufałam tym górom. Lawina nie była wielka, ale pobudziła we mnie pierwotny strach o własne życie.
Kiedy doszliśmy do bezpiecznej półki na zboczu, która nie była już tak zasypana śniegiem, ogarnęła nas euforia. Kolejny raz udało się ominąć najgorsze. Już wtedy trudno nam było uwierzyć, czego byliśmy świadkami. Usiedliśmy na kamieniu i z widokiem na grań okrytą poprzerywaną chmurą, zjedliśmy z ulgą mandarynki. Nigdy wcześniej tak bardzo nie doceniłam ich smaku.
Kilka dni później pojechaliśmy lokalnym autobusem do innej miejscowości w górach: Dalhousie. Przez sześć godzin wirowaliśmy po serpentynach górskich, milimetry od przepaści. Jazda po drogach w Indiach to igranie ze śmiercią. Kierowcy wyprzedzają na zakrętach i pod górkę, rozpędzają się, jadąc prosto na ewentualną czołówkę z pojazdem, którego jeszcze nie widać. Nie lubię wyprzedzania, ale w Indiach właśnie na tym polega podróż samochodem. Co chwila pojawia się zawalidroga, którą natychmiast trzeba wyprzedzić i nieważne jest, że z naprzeciwka jedzie wężyk innych pojazdów: jakoś się przeciśniemy.
Widok z autobusu w górach |
Kiedy już myślałam, że wszelkie zagrożenia minęły, bo nie mieliśmy w planach żadnego lotu, a góry z ich lawinami i serpentynami było daleko na północy, ponownie musiałam zmierzyć się z atakiem paniki. Spędziliśmy kolejną noc w podróży pociągiem i, jak zwykle, graliśmy w państwa-miasta. Był już wieczór, ale mało kto w wagonie zbierał się do snu. Wtedy poczułam dziwny zapach palonego plastiku, a za chwilę pojawił się biały dym. Pasażerowie zaczęli zbierać się wokół źródła dymu i wtedy okazało się, że w jednym z gniazdek nastąpiło zwarcie.
Zapytałam Anoopa, czy jest to niebezpieczne, bo brakuje mi wiedzy z zakresu elektryki, a ten wykrzyknął: “Very dangerous!!”. Widziałam wyraźnie, że to nie żarty i automatycznie zaczęłam przygotowywać się ucieczki: zapięłam sandały i zamknęłam mały plecak, chwytając go za szelki. Anoop wytłumaczył mi, że kiedy pojawia się zwarcie, cały wagon może spłonąć w mgnieniu oka. Pociąg pędził na złamanie karku, jakby nic się nie działo, więc ucieczka wydawała się mało prawdopodobna. Taka sytuacja zdarzyła się trzy lata temu w Andhra Pradeś, kiedy prawdopodobne zwarcie wywołało pożar w wagonie, który spłonął doszczętnie w 20 minut.
Oparłam się zrezygnowana o ścianę i pytałam siebie samą, ile jeszcze razy w ciągu tych kilku dni odczuję tego rodzaju strach. Po kilku minutach pojawił się elektryk. Wszyscy siedzieli jak na szpilkach i czekali na werdykt, gdy ten sprawdzał pozostałe gniazdka, pomimo faktu, że zagrożenie z każdą minutą było mniejsze. Na szczęście spięcie nastąpiło w zamkniętym przewodzie i nie miało wpływu na działanie pozostałych gniazdek. Mimo braku wiedzy był to dla mnie oczywisty sygnał, że ogień w takiej sytuacji się nie rozprzestrzeni.
Wielokrotnie podróżowałam po Indiach, ale nigdy nie znalazłam się w tylu sytuacjach zagrożenia w ciągu zaledwie kilku dni. Nie jest łatwo poradzić sobie psychicznie z takim natężeniem i częstotliwością pierwotnego strachu o życie. Ci, którzy wierzą w przeznaczenie, mogliby powiedzieć, że to nie był jeszcze mój czas. Według mnie to przypadek w głównej mierze rządzi naszym życiem i jeśli ma się odrobinę szczęścia i zdrowego rozsądku, możemy uniknąć realizacji najgorszych obrazów tworzonych przez nasz mózg.
Comments
Post a Comment